lot z małej kaszubskiej górki, okolice roku 1996
PRÓBOWAŁEM BYĆ ARCHITEKTEM
Tak było w moim przypadku, bo miałem być architektem. Mój pierwszy lot zbiegł się z czasem, gdy dostałem się na architekturę na Politechnice Gdańskiej. Cóż zresztą innego mógłbym robić? Oboje rodzice i brat są architektami. Przestrzeń, obraz i język rysunku obecne były w moim domu od samego początku, a na studiach ojciec otwierał mi oczy na te obszary, o których mnie uczono. Tak zrodziła się moja fascynacja twórczością Władysława Strzemińskiego i jego „Teorią widzenia” (obowiązkowa pozycja dla każdego adepta sztuk wizualnych) oraz Katarzyny Kobro i jej rytmów czasoprzestrzennych. Po studiach nawet próbowałem być architektem i przez kilka lat pracowałem w autorskiej pracowni mojego taty.
Nie spodziewałem się, że architektura jest tak wymagającą dziedziną. I nawet nie chodzi o to, że w pracy zawodowej trzeba łączyć przestrzeń twórczą ze żmudnym rzemiosłem, że trzeba znać prawo budowlane, umieć pracować w zespole, negocjować forsę i rezygnować ze swojego ja na rzecz potrzeby klienta, wobec którego architekci pełnią rolę służebną – przecież swoimi decyzjami wydaję cudze pieniądze. Ani o świadomość, że efekt będzie trwały i nie będzie się dało nieudanego budynku schować jak złej rzeźby do szafy. Nie przeszkadza mi nawet to, że proces jest bardzo długotrwały, gdyż od stworzenia koncepcji do wybudowanego obiektu mijają całe lata. Najważniejsze było, że architektura musi być pierwszą pasją architekta. Tak jest z większością twórczych zawodów - w wyobraźni stale zachodzi „praca w tle”. Nawet wieczorem, po powrocie do domu, gdy jest już cicho i można usiąść do pracy twórczej, to tak naprawdę nie tyle tworzy się, ile wydobywa dzienny urobek z wyobraźni, który w niej powstał przez cały dzień.
lot w kierunku masywu Annapurny, Nepal, rok 2005
Jednak gdy ja siadałem wieczorem i sięgałem do wyobraźni, znajdowałem w niej wrażenia z ostatniego lotu lub prognozę pogody na kolejny dzień. Wszystko inne przegrywało z moimi własnymi doznaniami, gdy leciałem blisko klifu, zaglądałem do komina albo ocierałem się o chmury. Wiedziałem, że jak tak dalej pójdzie, będę kiepskim i nieszczęśliwym architektem. Szukałem wiec dróg i sposobów na powiązanie życia zawodowego z pasją do latania. Próbowałem uczyć latania innych, być przewodnikiem dla adeptów latania na wyprawach w Himalaje czy do Wietnamu, lecz nie czułem się dobrze w tej roli. Spróbowałem fotografii, to już potrafiłem.
sprzed epoki dronów, zdjęcie na potrzeby promocji architektury deweloperskiej
Były okolice roku 2002, Trójmiasto gwałtownie się rozbudowywało, deweloperzy zabiegali o uwagę klientów. Jako architekt doskonale wiedziałem, jak wyeksponować obiekt, osiedle, inwestycję. Fotografowałem więc na rzecz moich kolegów architektów. Tematami były puste działki, w które wklejane były wizualizacje. Miałem o tyle łatwiej, że Trójmiasto jest niezwykle malownicze, a z lotu ptaka widoczny jest czysty układ przestrzenny. Z jednej strony znajduje się morze, z drugiej są wzgórza morenowe porośnięte starym bukowym lasem, a pomiędzy nimi miasto. Z dowolnego punktu w Gdyni w ciągu kilu minut można dostać się rowerem do lasu lub nad morze. Walory lokalizacji widać jak na dłoni: las lub zatoka, albo jedno i drugie.
Dzięki paralotni mogłem robić dobre zdjęcia, podpierając się urodą krajobrazu. I byłem jedyny. Pułap zdjęć z samolotu był większy, a kadry bardziej urbanistyczne. Mnie interesowało bliskie podlatywanie do obiektu. Portfolio rozrastało się, nietrudno było mi przekonać kolejnych klientów do skorzystania z moich usług. Potem rozpoczęła się budowa autostrady A1, następnie były linie kolejowe, ośrodki wypoczynkowe i jeszcze więcej zleceń od deweloperów.
Przez cztery lata po studiach próbowałem pracować w zawodzie, ostatni rok na pół etatu. Bo jak tu zarzucić pięć lat studiów i prestiżowy zawód na rzecz latania z kosiarką na plecach i pstrykania fotek? Mój tato, u którego pracowałem, doskonale wiedział, czym żyję. Powtarzał mi: „Idź za głosem serca. Po prostu wsłuchaj się w siebie, tam jest odpowiedź na to, co robić. I to rób”. Sam zauważyłem, że w deszczowy wietrzny dzień był ze mnie w pracy jakiś pożytek. Ale gdy była piękna pogoda, nieraz słyszałem od moich współpracowników: „Idź już Kacper latać. Siejesz nerwową atmosferę”. Tak oto uświadomiłem sobie, że pasja do latania z obsesji przeszła w uzależnienie.
sprzed Epoki Dronów, z silnikiem na plecach paralotnią nad głową docierałem najdziwniejsze miejsca gnany ciekawością świata
SZUKAŁEM POMYSŁU NA LATAJĄCEGO SIEBIE
Rozstałem się z pracownią taty, latałem i robiłem zdjęcia. Miałem klientów i zlecenia. Realizując je, docierałem w najdziwniejsze miejsca, w które sam bym nigdy nie dotarł, i gdy zdjęcia dla klienta były zrobione, a ja miałem jeszcze paliwo w baku, szwendałem się po okolicy i dalej pstrykałem. Jeździłem już nie tylko w okolicy Trójmiasta, ale po całej Polsce. Moja szuflada zapełniała się dobrymi pocztówkowymi zdjęciami.
Przyszedł mi do głowy pomysł, aby moimi zdjęciami podzielić się z prasą i zbudować większą rozpoznawalność. Najpierw wraz z Marcinem Ręczminem z „Gazety Wyborczej Trójmiasto” zorganizowaliśmy konkurs dla czytelników pt. „Trójmiasto z lotu ptaka”. Raz w tygodniu publikowaliśmy jedno ujęcie jakiegoś charakterystycznego punktu sfotografowanego w nieoczywisty sposób. To było niezwykle rozwijające. Okazało się, że moje zdjęcia budzą emocje i czytelnicy czekają na kolejne odcinki tego cyklu. Nawiązałem współpracę ze śp. Maćkiem Kosycarzem z KFP, lokalnej gdańskiej agencji, który dmuchnął w moje żagle i nadał kierunek podróży. A po kilku latach z agencją Forum. I w obu tych przypadkach było jasne, że świat prasy nie zleci mi zdjęć, bo budżety w prasie są za małe, ale na pewno będzie zainteresowany zdjęciami ilustracyjnymi do artykułów o przemyśle, turystyce, ochronie środowiska itp.
Latałem i zastanawiałem się, jaką mógłbym jeszcze znaleźć użyteczność dla siebie, jak dostrzec to, czego jeszcze nie widzę. Któregoś razu skierowałem obiektyw pionowo w dół. Zobaczyłem w nim mapę i zrobiłem zdjęcie. Okazało się, że wszystko na nim było. Ślad człowieka, piękno natury, dewastacja, ale i ukryte informacje, jakiś potencjał, a nawet tysiące informacji, których sam nie umiałem odczytać. Co innego w tym samym zdjęciu zobaczy rolnik, a co innego archeolog. Mnie zafascynowała forma i bogactwo informacji zawartych w samym obrazie. Tak zrodził się pomysł stworzenia inwentaryzacji działań człowieka za pomocą zdjęć, żebym jakiemuś kosmicie mógł opowiedzieć w ten sposób, czym jest gatunek ludzki. Zacząłem kolekcjonować ślady obecności człowieka w krajobrazie, zaglądać miastu pod pachę, dowiadywać się, jakie są koszty powstawania energii elektrycznej i czy las, na który patrzę od dzieciństwa, jest naturalnym lasem, czy też nie różni się od uprawy kartofli, tylko rośnie dłużej.
Czy las na który patrzę, to odwieczny dziewiczy las, czy też przemysłowa uprawa drewna? Z projektu Efekty Uboczne, seria Jesień, kompozycja 01, Polska 2010
Tak powstały zaczątki projektu „Efekty uboczne”. Te zdjęcia zacząłem wysyłać na konkursy fotografii prasowej. Jednak wszystkie moje zdjęcia powstawały z intencją dzielenia się obrazem, były dokumentalne, ale nie były przez świat zamówione; publikowała je prasa, ale przecież w ciągu całego mojego życia miałem dosłownie jedno zamówienie z tytułu prasowego na wykonanie konkretnego materiału. Wszystko inne było przy okazji: „A jak będziesz, to może przy okazji cykniesz sinice, bo to latem będzie temat”.
I wtedy wydarzyła się rewolucja i kliszę fotograficzną zastąpiła matryca cyfrowa. Programy automatyczne zapewniały dobre techniczne zdjęcia, a że w powietrzu zwykle jest więcej światła niż na ziemi, samo fotografowanie przestało być trudne. Fotografia przestała być kosztownym zajęciem i stała się niezwykle popularna wśród latających kolegów. Wielu z nich próbowało sił w branży fotografii lotniczej. Robili wizytówki i strony WWW z własną ofertą, konkurując ceną przy braku portfolio. Rynek został zalany dużą ilością tanich zdjęć. Ale był tak chłonny, że zawsze brakowało dni zdjęciowych na zrealizowanie wszystkich zamówień i zwykle klienci po tym, jak się sparzyli kiepską sesją u konkurenta, i tak wracali do mnie.
Konkurencja działa mobilizująco, chciałem się jeszcze bardziej odróżnić. Zacząłem myśleć o konkursach fotograficznych inaczej, zacząłem traktować je jak zawody sportowe, do których trzeba się przygotować, na których mogę zaprezentować jakieś nowe spojrzenie na otaczający mnie świat. Mogłem, bo przecież moje zdjęcia były w agencjach prasowych i prasa je publikowała. Potrzebowałem potwierdzenia, że to, co robię, ma sens. Ale prawda jest taka, że konkursy są niezwykle narzędziowe, bo klient otrzymuje dodatkowe potwierdzenie, że powierza zlecenie komuś niezależnie uznanemu. To, że jestem fotografem prasowym, że jestem fotoreporterem, dokumentalistą – to bardziej była etykieta nadana przez środowisko i świat zewnętrzny, który tak kocha nadawać etykietki. Konkursy przynosiły mi rozpoznawalność, ale też dawały wgląd we własną pracę. Raz w roku zaglądałem do archiwum, zwykle na przełomie roku, gdy są terminy zgłoszeń, a brakuje zleceń ze względu na aurę. Krytycznie przyglądałem się swojemu portfolio i rozwojowi i rodziły się pomysły kolejnych zdjęć.
Relacje natury i człowieka, ostatni most na Wiśle, zdjęcie sprzed Epoki Dronów, Polska 2010
NAGRODY OTWIERAJĄ DRZWI
W sezonie, który zwykle trwał od kwietnia do października, latałem po zdjęcia dla klientów, a przy okazji fotografowałem dla prasy i dla siebie. Wszystkie zarobione pieniądze wydawałem na zawody paralotniowe. Latanie swobodne w termice, bez silnika, dawało mi największą frajdę. Trening na zawodach podnosił moje umiejętności i miałem wrażenie, że ta kolejna aktywność przekłada się na moją formę fotograficzną, więc jechałem na te zawody trochę służbowo. A że wiązała się z tym wspaniała przygoda, tym lepiej. Wszystko do siebie pasowało. Doświadczenie potęgi natury i termiki, szukanie noszeń do zachodu słońca i wspólne przeżywanie latania. No właśnie! Po zdjęcia latam wyłącznie samotnie. To jest mój świat, moje emocje, tajemnice i warsztat. Na zawodach jest inaczej. Po lataniu mogę cieszyć się z dnia albo przepracowywać momenty i sytuacje kryzysowe gadając z kumplami. To pozwalało uwolnić się od ciężaru porażki albo wspólnie cieszyć się z sukcesu. To była też wspaniała opcja zwiedzania świata. Czasem były to zapomniane przez cywilizację miejsca. I szalone powroty na stopa z hinduską rodziną, która uparła się, że da radę podwieźć mnie przynajmniej do głównej drogi, i to, że wiozą już na skuterze dwójkę dzieci i pralkę w niczym nie przeszkadza, sir. Tarasy ryżowe za wioską w Himalajach, nieskończenie wielkie pole kukurydzy w Australii albo winnica z przemiłym właścicielem w Portugalii. Tak też zwiedzałem Indie, Nepal, Bułgarię i inne kraje.
Aż na zawodach w Australii w 2009 roku spadła na mnie wieść o nagrodzie World Press Photo. Pomiędzy Europą a miejscem, w którym byłem, różnica czasu wynosiła 11 godzin. Pamiętam, że obudziłem się rano i w telefonie zobaczyłem kilkadziesiąt nieodebranych połączeń. Przestraszyłem się. Zacząłem czytać esemesy i eksplodowałem. Pierwszy raz żałowałem, że jestem na zawodach na końcu świata, a nie w Polsce, ciesząc się z bliskimi. To były czasy, gdy roaming był niewyobrażalnie drogi, a jakość Internetu na polu namiotowym uniemożliwiała wideokonferencję. Pamiętam myśl, która przyszła mi do głowy, że już do końca życia nie będę musiał się martwić o zlecenia, a świat padnie mi do stóp. Oczywiście było to bardzo, ale to bardzo naiwne. Nagroda, jakkolwiek wspaniała, sama z siebie niczego nie zmienia. Nikt się nie rzucił na moje zdjęcia. Za to dostałem super narzędzie: klucz do otwierania wielu zamkniętych drzwi. Gdy proponowałem spotkanie, informacja o tej nagrodzie budziła przychylność i ciekawość – przynajmniej miałem szansę przedstawić swój pomysł. Tak jest do dziś. Wszystkie nagrody i osiągnięcia powodują, że dużo prościej mi umówić się na spotkanie. A to, co z niego wyniknie, zależy wyłącznie od jakości propozycji.
plaża we Władysławowie jest jednym z moich ulubionych plenerów, tak jest od początku mojej przygody z lataniem
DOKUMENTOWAŁEM POWÓDŹ W SANDOMIERZU
Wiosną 2010 roku południową Polskę dotknęła powódź. Na wieść o tym, że Wisła przerwała wały w Sandomierzu, spakowałem dwa silniki (jeden zapasowy na wypadek awarii), wsiadłem w mojego busa transportera, w którym mogę spać, i ruszyłem na południe. W drodze zadzwonił Jarek Stachowicz, szef agencji Forum – jakby mnie wyczuł. Chciał mi zlecić zdjęcia...w Sandomierzu. Odpowiedziałem, że jestem już w drodze. Tak zaczęliśmy ściśle współpracować nad projektem powodziowym. Wstawałem rano, szedłem latać, wracałem na ziemię. Po niemal każdym lądowaniu podchodzili do mnie ludzie z prośbą o wgląd w zdjęcia. Bo nie mają wieści od bliskich, bo chcą zobaczyć na własne oczy. Po raz pierwszy w życiu czułem się tak potrzebny i wiara w użyteczność dodawała mi energii. Z góry łatwiej było pokazać skalę zjawiska, a docierałem w miejsca, w które naziemni fotoreporterzy nie mogli. Wlatywałem głęboko nad zalane obszary i odkrywałem ten nowy, dramatyczny świat.
Po lądowaniu, po rozmowach z miejscowymi, jechałem zgrać zdjęcia. Z korektą dzwonił Jarek Stachowicz. Bardzo wiele się wtedy nauczyłem. W pierwszym kroku fotografowałem newsowo. Chciałem pokazać skalę kataklizmu, ale też uczyłem się tej przestrzeni. To był etap pocztówkowy. Ale im dłużej i dokładniej przyglądałem się terenowi, tym częściej kierowałem obiektyw w dół. Śledziłem jak opada woda, jak odsłania zniszczenie, jak mieszkańcy wracają do swoich domów.
Pierwszy słoneczny dzień. Z lewej strony Trześń, z prawej Sandomierz, 20 maja 2010 roku.
Gdy po miesiącu przyszła druga fala, znów byłem nad Sandomierzem. I z każdym kolejnym lotem moje zdjęcia stawały się coraz bardziej symboliczne i abstrakcyjne. Dworzec kolejowy, kościół, plac zabaw, żwirownia niczym inny kosmos. Pamiętam, że pojawiły się plotki o tym, że z jednego cmentarzy Wisła wypłukuje trumny. Myśl o tym, że komuś rzeka nie tylko zabiera mienie, ale nawet zmarłych, była uderzająca. Poleciałem to sprawdzić. Powstało ważne dla mnie zdjęcie zalanego cmentarza. Takie ujęcia działają. Tak jak obraz zalanego placu zabaw dla dzieci ma większą szansę przedrzeć się przez system obronny widza.
Sandomierz 2010, Polska
Razem z Agencją Forum zorganizowaliśmy na rynku w Sandomierzu wystawę plenerową w sierpniu 2010 roku. „Powódź z nieba – Sandomierz 2010”. Chcieliśmy przyciągnąć turystów (przecież zabytkowa część miasta nie była zalana), zwrócić uwagę mediów na los powodzian, a samym mieszkańcom pokazać skalę żywiołu, który ich dotknął. Obawiałem się wernisażu, nie wiedziałem, czy będę umiał poradzić sobie z żywymi emocjami oglądających. Ale w ciągu dnia na wystawę przychodzili turyści, a wieczorami mieszkańcy snujący swe opowieści. Wtedy usłyszałem, że moje zdjęcia nadają się bardziej do galerii niż do prasy, bo są za artystyczne. Kompletnie tego nie rozumiałem. Po co stawiać jakieś rozgraniczenia? Przecież to samo zdjęcie może być w obu miejscach naraz, liczy się obraz i siła oddziaływania. Obraz ma dotrzeć do wyobraźni widza i uruchomić refleksję.
"Kosmos" czyli zalana żwirownia. Okolice Sandomierza 2010 rok
ROK ZWROTNY
Tuż po skończonych zdjęciach w Sandomierzu pojechałem latać sportowo, bez silnika, do Borska. Tuż po starcie zrobiłem błąd, spadłem na plecy z kilkunastu metrów i złamałem kręgosłup. Szczęście w nieszczęściu, że byłem otoczony innymi pilotami i bardzo sprawnie trafiłem do szpitala w Kościerzynie. Uraz nie okazał się groźny (często komplikacje przy urazach kręgosłupa wynikają ze źle przeprowadzonej akcji ratowniczej lub bagatelizowania obrażeń, gdy odłamki kostne podczas ruchu po wypadku uszkadzają rdzeń).
Był koniec czerwca, miałem zaległości w pracy, nadchodził szczyt zleceń, a ja byłem uziemiony, nosiłem gorset i nie wolno mi było dźwigać. Zacząłem wynajmować samoloty, ale zupełnie nie pasowało mi to fotografowanie i poleganie na cudzej wyobraźni przestrzennej. Poszedłem więc na kurs pilotażu wiatrakowca. Zawsze tego chciałem, a nigdy nie było czasu. Wiatrakowiec to skrzyżowanie samolotu z helikopterem. Ponieważ wirnik nie jest połączony z silnikiem jak w helikopterze, tylko porusza się pod napędem strug powietrza, wiatrakowiec leci stale w tzw. autorotacji i jest niezwykle stabilnym urządzeniem latającym, odpornym na turbulencje. Może lecieć z prędkością 40 km/h, ale też 160 km/h, jest bardzo zwrotny, niemal jak paralotnia, za to w przeciwieństwie do niej ma o wiele większy zasięg. Nie boi się wiatru czy nawet sztormu.
wiatrakowiec Couguar 07 hiszpańskiej firmy Ela Aviation, Polska, Korne 2010
Wyszkoliłem się, późną jesienią zdałem egzaminy i razem z Kamilem złożyliśmy się na pierwszy wspólny wiatrakowiec. Moje życie znów się zmieniło. Jeśli tylko nie padał deszcz, mogłem latać i robić zdjęcia. A to oznacza, że w sezonie od kwietnia do listopada latałem w zasadzie codziennie. Startowałem z okolicy Gdyni i w jednym locie odwiedzałem kilka lokalizacji, których obfotografowanie z pomocą paralotni zajęłoby mi dobre trzy dni. Od 2010 roku latam regularnie oboma urządzeniami. Zwykle paralotnią z silnikiem jeżdżę w odleglejsze od Gdyni miejsca, a wiatrakowcem wypuszczam się w promieniu 150 km od bazy. Zimą, gdy śniegu jest niewiele, też wolę wiatrakowiec, ale jak śniegu jest po kolana – nie mam wyboru. Zostaje paralotnia, inaczej musiałbym odśnieżyć cały pas startowy.
Powracającym problemem było, jak się odnaleźć między dokumentem, ilustracją prasową, zdjęciami reporterskimi, materiałem promocyjnym a tym, co zostało sklasyfikowane jako fotografia artystyczna. Obraz przecież jest jeden i ten sam. Może funkcjonować na różnych płaszczyznach. Skąd ten podział? Może wiele zależy od tego, kto fotografię oferuje?
Następnego roku złożyłem aplikację do agencji Panos Pictures. To dobra brytyjska agencja fotografii dokumentalnej, skupiająca się na tematach społecznych. Autorów ma relatywnie niewielu, a moja fotografia byłaby trochę obok głównego nurtu, ale świetnie wpisywała się ze swoją estetyką. Zostałem przyjęty, ale usłyszałem: „Kacper, nie łudź się, że dzięki naszej współpracy otrzymasz jakieś spektakularne zlecenie albo że ktoś wyśle cię na kilka miesięcy do Afryki. Te czasy dawno już minęły. Wątpliwe też jest, że ktoś zleci nam temat w Polsce z lotu ptaka. Ale na pewno będziemy skuteczni w oferowaniu twoich zdjęć prasie, bo mają uniwersalny i trochę ponadczasowy charakter, bo za pomocą lokalnego zestawu zdjęć opowiadasz o cywilizacji człowieka”. Tak się też stało. Gdy wcześniej wysyłałem zdjęcia do „The National Geographic”, otrzymywałem wiadomość, że są piękne i że na pewno, jak będzie potrzeba ich użycia, ktoś się ze mną skontaktuje. A gdy te same fotografie oferowała znakomita agencja, to zaczęły się publikacje. Pewnie działa to tak: O, fajne zdjęcia. O, dobra agencja. Bierzemy!
okolice Nanning 南宁市, prowincja Kuangsi, Chiny, 2013
JAKBYM PANA BOGA ZA NOGI ZŁAPAŁ
To był dobry czas. Utrzymywałem się ze zleceń, miałem ich więcej niż pogody do ich wykonania, a przy okazji lotów na własne potrzeby rozwijałem swój projekt „Efekty uboczne”, podróżując za kadrami po całym kraju. Wiedziałem jednak, że ten świat się zmieni, że pojawią się drony i spodziewałem się, że konkurencja będzie jeszcze ostrzejsza.
Ciekawił mnie świat sztuki, w nim zamierzałem postawić następny krok, tylko że współczesnej sztuki kompletnie nie rozumiałem. Może dlatego, że sam czułem się twórcą działającym według innych zasad, trochę jak fotograf dokumentalista z XIX wieku docierający poza znaną cywilizację. Mój świat znajdował się 150 metrów nad ziemią, a dostawałem się do niego, startując z trawnika za domem. Był wtedy jeszcze nieodkryty, nieopatrzony, zdjęcia miały walory poznawcze, a między nami, nieformalnymi odkrywcami, panowały niepisane zasady honorowe. Istotny był dla mnie mój własny świat, moja emocjonalna bańka. Odnosiłem się wyłącznie do rzeczywistości Polski i osiągnięć innych latających paralotniarzy. W tej grupie znaliśmy swoje style i dorobki oraz tematy, którymi się interesowaliśmy. I nie wchodziliśmy sobie w drogę, bo i po co, skoro tyle jest jeszcze wolnych pól. Było nas w Polsce może z dziesięciu. Ja fotografowałem pionowo w dół, z obsesyjną wręcz dokładnością. Najbardziej lubiłem fotografować zimą oraz latem plażę we Władysławowie. Zima jest cudna, bo przypomina mi rysunek architektoniczny.
Nadal pielęgnowałem tradycję konkursową. Zawsze z końcem roku przeglądałem archiwum wszystkich zdjęć zrobionych w danym roku. Układałem sety konkursowe i wysyłałem zdjęcia. Z każdym rokiem konkursów było coraz więcej, a ja trzymałem się tych dokumentalnych. Tak wysłałem cykl z powodzi w Sandomierzu na konkurs Leica Oskar Barnack Award 2011. Wraz z Tomkiem Wiechem zostaliśmy finalistami i Rafał Łochowski zaprosił nas do wzięcia udziału w wystawie polskich finalistów w Leica Gallery Warsaw. Galeria to było wtedy trochę za duże słowo. Wystawa miała miejsce na sztalugach przed sklepem fotograficznym Leica w centrum handlowym Blue City w Warszawie. Tak oto rozpoczęła się trwająca kilka lat współpraca z Rafałem Łochowskim, któremu moja fotografia przypadła do gustu i zaproponował mi reprezentację.
z projektu Efekty Uboczne, seria Toxic Beauty, Polska 2013
To było jakbym Pana Boga za nogi złapał. Odpowiadałem pozytywnie na zaproszenia ze świata fotografii i współpracowałem z kuratorami – tak przez wiele lat organizowaliśmy wystawy z Agnieszką Jacobson-Cielecką, która włączyła moje zdjęcia w cykl wystaw Materia Prima i która też ułożyła pierwszą wystawę „Efektów ubocznych” (Nebenwirkungen) na wystawę w Instytucie Polskim w Düsseldorfie w 2012 roku. Wtedy jeszcze zdjęcia drukowane były na płytach plastikowych. Łatwo było je przewieźć, nie niszczą się, są tanie, a jakość samego obrazu była bardzo dobra. Nie przykładałem specjalnej wagi do niuansów i pietyzmu sztuki szlachetnych materiałów fotograficznych. Liczyło się dla mnie to, jak działa obraz, jakie wrażenie daje układ zdjęć, czy widzowi rodzą się refleksje, czy odczuwa coś i czy to jest przedłużenie wrażenia z mojego doświadczenia i lotu. Zachwycałem się tym, że duże powiększenie umożliwia wejście w mój świat. Sam jednak nie umiałem nic powiedzieć o swoich zdjęciach. Wolałem słuchać i przyglądać się temu, jak oddziałują na innych.
Oddana do druku w 2013 roku książka Efekty Uboczne, wydawnictwo: Leica Gallery Warsaw
Rafał Łochowski nakłaniał mnie do wydania pierwszej autorskiej książki fotograficznej. Książka jest ważnym argumentem, pozwala lepiej poznać twórcę. Jest ważna dla kolekcjonerów, krytyków i szerokiej publiczności. Jest rodzajem portfolio. Jest też wypowiedzią, podsumowaniem toku myślenia. Wystawę się wiesza i zdejmuje, po wystawie pozostają recenzje, wrażenia w wyobraźni widzów i czasami katalog. Książka jest trwała. Moje wątpliwości polegały na tym, że nie wszystkie moje pomysły na zdjęcia zostały zrealizowane i nie czułem się gotowy. Rafał włożył niemały wysiłek, aby mnie przekonać do wydawnictwa. Dziś bardzo mu za to dziękuję, bo był to już najwyższy czas. Okazja też była dobra. W 2014 roku Galeria przeniosła się do swojej obecnej siedziby na ulicę Mysią w Warszawie, w piękną przestrzeń galeryjną z prawdziwego zdarzenia. Wraz z jej otwarciem zorganizowaliśmy pierwsza polską wystawę „Efektów ubocznych” i premierę książki pod tym samym tytułem, którą wraz z galerią wydaliśmy na tę okazję. Książka zaczęła żyć swoim własnym życiem. Wysłałem ją do recenzji, stawała się przyczynkiem do zainteresowania moimi zdjęciami. To był też czas, gdy poświęcałem coraz więcej uwagi samym odbitkom, bo denerwowały mnie własne zdjęcia wydrukowane na zbyt kolorowym i zbyt błyszczącym nośniku. W pierwszym kroku oddałem bowiem całość produkcji w dyspozycję galerii. Świat sztuki fotografii, świat galeryjny nacechowany jest dużą ilością emocji. To wręcz mieszanka wybuchowa: intuicji, mody, trendów, gustów, wpływów, zaangażowania, spekulacji i pieniędzy. A że w Polsce nie ma chyba ani jednej galerii, która utrzymywałaby się wyłącznie ze sprzedaży fotografii bez wsparcia biznesu czy instytucji (a w samym Nowym Jorku takich galerii jest kilkaset), brakuje dostępu do wiedzy o tym rynku. To ma swoje dobre strony, bo powstaje mnóstwo świetnych zdjęć bez obciążenia merkantylnego. Ale ma też liczne wady.
NOWY YORK DAŁ MI SZANSĘ
Jesienią 2014 roku pojechałem wraz Adamem Pańczukiem i Rafałem Milachem do Nowego Jorku na Photoville Festival. Polska część programu pod nazwą „Photopoland” odbyła się przy wsparciu Leica Gallery, samych artystów i Łódź Fotofestiwal z Krzyśkiem Candrowiczem na czele. Festiwal Photoville odbywał się nieopodal Brooklyn Bridge, na terenie dawnego portu przemienionego w park miejski. Fotografie były eksponowane na kontenerach morskich albo w ich wnętrzach. 50 kontenerów tworzyło miasteczko festiwalowe. Klimat był lekko punkrockowy. Moje zdjęcia co prawda wydrukowane były na banerze i przykrywały dwie ściany zestawionych w literę L kontenerów, ale taki był charakter tego miejsca. Wieczorem odbywały się pokazy slajdów, był ogródek piwny, a przy granych na żywo koncertach kłębił się tłum najróżniejszej widowni. Marzyła mi się współpraca z jakąś galerią, tyle ich przecież w tym mieście było, ale nie wiedziałem, jak się do nich dostać. Nie miałem przewodnika, który umówiłby spotkanie, postanowiłem więc dać sobie szansę zgodnie z zamiarami wyjazdu i spędzić jak najwięcej czasu na terenie samego festiwalu.
Nowy Jork mnie pociągał, znałem to miasto z czasów studenckich, gdy przez dwa sezony pracowałem na budowie, w 1999 roku i rok później. W tamtym czasie moi znajomi, z którymi byłem w NYC, pracowali w knajpach, a niektórzy nawet w biurach architektonicznych. Wszyscy zarabialiśmy tyle samo. Ale uważałem, że skoro chcę być architektem, to muszę poznać realia budowy. Muszę wiedzieć, ile waży cegła i jak się robi beton w betoniarce. I marzyłem, że kiedyś wrócę do tego pięknego miasta na własnych warunkach. Kilkanaście lat później sterczałem całymi godzinami przy kontenerze, pilnując swoich fotografii jak stróż. Co jakiś czas przychodził ktoś ciekawy zdjęć, Polski, latania. To były dla mnie ważne momenty, bo reakcje widzów dodawały mi wiary w sens mojego wysiłku, a także otwierały oczy na refleksje, do których sam nigdy bym nie doszedł. Pamiętam, jak podszedł gość w średnim wieku, w przepoconej koszulce prosto z joggingu. Zaczęliśmy rozmawiać i po jakimś czasie usłyszałem: „Wiesz, współpracuję z galerią, to dobre miejsce i właścicielka mogłaby być zainteresowana zdjęciami”. Zostawił mi wizytówkę. Nie przejąłem się tym zbytnio, a samo nazwisko niewiele mi mówiło. Nowojorczycy lubią kreować swoją sprawczość. Tyle że gość, z którym przegadałem dobrą godzinę w słońcu, to był Bill Shapiro, były redaktor naczelny magazynu „Life”. A galeria, z którą współpracował, prowadzona była przez Ann S. Moore., byłą wieloletnią szefową koncernu „Time”.
Pół roku później moje zdjęcia wisiały na ścianie The Curator Gallery przy 23 ulicy w samym sercu Chelsea na Manhattanie. Wystawa została wyprodukowana i oprawiona w Polsce. Wszystko na matowych, delikatnych archiwalnych materiałach. Wyglądała obłędnie. Nie stworzyłem jej sam. Już wcześniej pomyślałem o tym, że potrzebuję partnera i wsparcia i tak rozpoczęła się moja współpraca z Maciejem Kuźmiczem. Wcześniej dziennikarzem, wówczas szefem komunikacji ERGO Hestii, a dziś współwłaścicielem własnej agencji PR. Chciałem rozwinąć swoje studio i potrzebowałem partnera, który poprowadzi biznes, abym mógł się zająć lataniem i fotografowaniem, czyli tym, co beze mnie powstać nie może. To był czas, gdy chciałem spróbować sił w świecie sztuki po swojemu, niezależnie kreując własną drogę.
The Curator Gallery, Nowy Jork, Kwiecień 2015 roku
Rok 2014 i 2015 były przełomowe. Projekt „Efekty uboczne” otrzymał trzecią już nagrodę World Press Photo w kategorii projektów długoterminowych i za każdym razem był wystawiany w ponad 80ciu wystawach na całym świecie. Pamiętam, że na inauguracji konkursu w Amsterdamie spotkałem Edwarda Burtynsky'iego. Miał odczyt o swoim projekcie „Water”.
Ed, rocznik ’55, jest kanadyjskim fotografem zajmującym się tematami środowiskowymi, fotografującym na całym świecie, który zrobił nieprawdopodobną karierę w świecie sztuki i fotografii kolekcjonerskiej. Konsekwentnie od początku trzymał się świata galeryjnego i muzealnego jako metody opowiadania o problemach współczesnego świata. Wszyscy go znali, bo to jedna z żywych legend. Pamiętam, że po odczycie, w trakcie gali, większość czasu spędził sam. Fotografowie rozpoczynali z nim small talk, po czym tematy się kończyły. Nie było wspólnego języka. Wtedy zrozumiałem, jak bardzo świat sztuki różni się od świata fotografii dokumentalnej i prasowej. Nie tylko ze względu na zainteresowania samych twórców, ale całą społeczność, emocje, zwyczaje, tematy. Wszystko w tych światach jest rozłączne.
Dlatego nie jest łatwo dotrzeć do właściwych osób w świecie sztuki, które potem odpowiednio pracują z twórcą. I rzadkie są galerie, które zainteresowane są głębszą współpracą z twórcą, jego wspieraniem i rozwijaniem pozycji. Ten najczęściej ze swoimi decyzjami pozostaje sam. A jest ich cała masa. Jaką edycję nadać zdjęciom? Jak wycenić fotografie? Jak opowiadać ich historię? Na które targi czy festiwale jechać? Czym się zupełnie nie zajmować?
z projektu Efekty Uboczne, seria Sroga Zima, kompozycja 07, Polska 2013
W dodatku właśnie kończyła się era latającego człowieka – niezbędnego ogniwa do uzyskania fotografii z lotu ptaka. Pojawiły się drony. W samym tylko roku 2015 na świecie sprzedano 2,8 milionów urządzeń foto-wideo. Zmieniła się skala. Moje oddziaływanie z ilością wystaw przestało mieć znaczenie. W ciągu jednego sezonu skończyło się też zapotrzebowanie na moje zdjęcia. Pojawiły się zlecenia na wykonanie całej sesji za koszt samego paliwa. Najpierw zobaczyłem własne kadry podpisane cudzym nazwiskiem, a potem całe projekty czy książki. Niby to rozumiałem, przecież operator drona sam nie lata, nie widzi świata na własne oczy, musi skądś czerpać inspiracje i wiedzę, co i jak fotografować. Kodeks honorowy przestał obowiązywać, bo inny był efekt skali. Trudno nawet oczekiwać, że dziecko, które otrzyma dron na komunię, będzie mieć jakąkolwiek świadomość kontekstu. To był dla mnie trudny moment. Na początku słyszałem: „Wiesz, Kacper, twoje zdjęcia są świetne, ale dyrektor finansowa nie widzi różnicy w obrazie, widzi za to wielokrotną różnicę w cenie”. Z czasem większość zespołów marketingowych zakupiła własne urządzenia, a operatorzy dronów nauczyli się robić lepsze niż ja zdjęcia marketingowe.
Sam kupiłem dron. A co! Po co ryzykować własnym życiem i zdrowiem, jeśli mogę wysłać urządzenie, siedząc bezpiecznie na ziemi. Pomyślałem, że dron poszerzy moje możliwości. Przecież będąc w powietrzu, nie mogę się zatrzymać i stabilne filmowanie jest niemożliwe. Paralotnia i wiatrakowiec są w ruchu, a silniki emitują drgania. Zacząłem więc tworzyć filmowe fotografie. Latałem, szukałem kadru, po czym lądowałem i jechałem w to miejsce, by wysyłać dron, by nagrał scenę jak fotografię, na której toczy się życie. Rezultat był niezły, tyle że zupełnie mi się to nie podobało, bo światło się zmieniało i kadr nie działał tak, jak go zapamiętałem. Stwierdziłem, że muszę jednak być sam powietrzu, oblecieć obiekt wokół, poszukać dobrego światła, znaleźć idealny kadr, wejść w relację z otoczeniem, poczuć zapach i smak powietrza i dopiero wówczas nacisnąć spust migawki. Muszę być w powietrzu, aby uruchomiło się we mnie widzenie. Na ziemi jestem jak kret. W dodatku nie czuję potrzeby fotografowania. Nie mogę robić zdjęć z latania bez latania. Jakby lot był moim wyzwalaczem. Podjąłem wówczas decyzję, że konsekwentnie trzymam się tego, co mnie kręci najbardziej. A że świat odlatuje, cóż, powodzenia! To już nie mój wyścig. Ja zostaję przy swoim. Pomyślałem, że to nawet dobrze, bo dosyć mam już fotografowania tematów, z których nie wynika nic więcej oprócz zabezpieczenia finansowego. Pomyślałem, że muszę złapać głębszą perspektywę, zwolnić, ucieszyć się tym, co już się udało, i wejść głębiej w świat sztuki.
z pojektu OVER, kompozycja 15, Polska 2016
NADSZEDŁ MÓJ KRYZYS
„Efekty uboczne” zdobyły wszystkie możliwe nagrody, projekt był kompletny, ale nie umiałem się tym ucieszyć. Straciłem rynek fotografii komercyjnej, nie miałem pomysłu na siebie i czułem się wypalony. Do mojej świadomości docierał fakt, że sam sobie wymyśliłem poczucie misji, a świat wcale na moje fotografie nie czeka i świetnie sobie bez nich radzi. Docierały też do mnie informacje o kolejnych wypadkach znakomitych pilotów, wiedziałem, że czeka mnie kryzys. Ale wciąż ciągnęło mnie w powietrze. Nadszedł rok 2016, przyszła zima i nieświadomie rozpocząłem kolejny projekt. Chciałem pobyć sam ze sobą i spróbować zrozumieć, dlaczego latanie jest takie ważne, dlaczego będąc tam, w górze czuję, że żyję. Zacząłem fotografować sam dla siebie, chciałem zgubić się we mgle, pomiędzy niebem a ziemią, fotografowałem tuż po opadach świeżego śniegu opuszczony, dziewiczy i martwy świat, jakbym odkrył obcą planetę albo jakby sama ona, Ziemia, ukazała swoje nieznane wcześniej oblicze. Zastanawiałem się nad tym, co pozostanie po mnie, kiedy nie wrócę z latania. Co będzie godzinę po mojej kraksie, a co za tysiąc lat. Do mojej świadomości dotarły emocje, ich emanacja zawarta była w powstających zdjęciach. Choć nadal fotografowałem ziemię to tak, jakbym odnalazł jakąś pominiętą przez te wszystkie lata przestrzeń, jakiś sposób, który umknął mnie i wszystkim moim kolegom czy konkurentom. Latałem tam, gdzie innym pilotom się nie chce latać, w paskudną pogodę, tam gdzie dron nie doleci, bo nie ma tam nic ciekawego.
Z projetu OVER, Polska 2016
Wiosną, gdy emocje już opadły, zobaczyłem własne zdjęcia i trochę się ich przestraszyłem. Z jednej strony to był taki malowniczy portret ziemi, a z drugiej biła z nich jakaś pustka i groza. Wizja świata po zagładzie, choć bez zagłady. I to był kolejny ważny moment. Nie wiedziałem, o czym ten projekt jest. Wiedziałem, że nie chcę, aby był projektem prasowym – bo jak mógłbym się na to zgodzić, by zdjęcie, które dla mnie oznacza, strach miało ilustrować jakiś dowolny cudzy problem? Zacząłem jeździć na przeglądy portfolio i spotykać się z ludźmi, prezentując zdjęcia. Wcześniej tego nie robiłem, bo chciałem być niewidzialny. Wcześniej liczył się obraz. Do tego momentu byłem precyzyjny, jak maszyna, jak ludzki dron. Start, sesja, lądowanie. Zero emocji. Czysta profeska.
Jesienią 2016 roku trafiłem na przegląd portfolio do szwedzkiej Landskrony i wygrałem wskazanie do wystawy indywidualnej w następnym roku. Pracując na projektem OVER spotkałem wielu wspaniałych ludzi. Otwierali mi oczy na istotne aspekty. Pamiętam, jak Piotr Bazylko był pogodnie rozbawiony moimi rozterkami związanymi ze światem prasy, gdy przeszkadzało mi, jak prasa obchodzi się z moimi zdjęciami. Jak zmienia ich kadry, nasycenie, kolorystykę – co doprowadziło do sytuacji, że chciałem się obrazić i projektu OVER wcale nikomu nie udostępniać. Piotr powiedział wówczas: „Kacper, jak ciebie nie będzie i tak nie będziesz miał wpływu na to, co świat zrobi z twoimi zdjęciami. A zrobi, co zechce, nie masz na to wpływu. Ale to, co możesz zrobić, to nauczyć się cieszyć z wpływu, jaki wywierasz na świat, i niech cię cieszy i bawi, co świat robi z twoją twórczością”. To była bardzo cenna lekcja, oddzielać własne emocje od pracy – która jest moja do pierwszego publicznego wykonania. A później zaczyna żyć własnym życiem. Z kolei Łukasz Gorczyca z galerii Raster oglądał zdjęcia i spytał: „Kacper, czy ta historia będzie miała happy end”?
No właśnie.
z projektu OVER, kompozycja 11, Polska 2016
To też był moment, gdy zrozumiałem, że to jest projekt o mnie. Sam projekt jest formą komunikacji z samym sobą, jest też komunikatem do najbliższych mi ludzi o tym, co przeżywam, także formą terapii i oczyszczenia. Ten projekt był dla mnie jak spowiedź maszyny. Przez lata bowiem zostawiałem swoje emocje dla siebie. Zamykałem się na rozmowy o strachu i lęku albo euforii lub manii. Przez lata radziłem sobie ze swoimi emocjami, bojąc się, że jeśli głośno opowiem o niebezpiecznej sytuacji, to otworzę się na jakieś przewartościowanie całego mojego latania, że zobaczę własnych bliskich i cała moja ułuda i doskonały świat runą. Ale ten świat i tak runął pod własnym ciężarem. To był moment, w którym zacząłem rozumieć trochę więcej. Że sama fotografia jest ważna, oczywiście, ale ważniejsza od niej jest historia i proces twórczy, który za nią stoi. Że zdjęcie jest emanacją procesu. Bo bez tego procesu fotografie mogą być puste jak wydmuszki.
z projektu OVER, kompozycja 18,Polska 2016
ROBIĘ SWOJE
Rok później, we wrześniu 2017 roku w Landskronie spotkałem Wiktorię Michałkiewicz. To kuratorka, pisarka i badaczka zaangażowana w świat fotografii, przez ostatnie lata związana z Fotografiska, największą prywatną instytucją fotograficzną na świecie, z filiami w Sztokholmie, Nowym Jorku i Tallinie. Wiktoria to człowiek instytucja, która prowadzi agencję specjalizującą się w komunikacji wizualnej i strategii rozwoju fotografów: REZO. Z nieprawdopodobnymi kontaktami w świecie sztuki i fotografii na całym świecie. Rozpoczęliśmy współpracę przy promocji OVER. Pojechaliśmy na Paris Photo 2017, Wiktoria była moją przewodniczką. Wspólnie opracowaliśmy długoterminową strategię mojego rozwoju artystycznego, ustaliliśmy priorytety i plan działania na kolejne miesiące. Jednym z najważniejszych celów było znalezienie odpowiedniej reprezentacji, która wzmocniłaby moją pozycję na międzynarodowym rynku fotograficznym. Po kilku miesiącach podpisałem umowę z jedną z najlepszych galerii fotografii w Londynie, gdzie moje nazwisko pojawiło się obok takich legend jak Gered Mankowitz, Lucien Clergue, Nick Brandt czy Patrick Demarchelier. W listopadzie 2018 moje zdjęcia były eksponowane przez Atlas Gallery na Paris Photo. W 2020 roku wróciłem do współpracy z Wiktorią i działań przy pracy nad kolejnym projektem, którego została kuratorką.
Jej efektem będzie książka pt. „Arché”, nad którą pracujemy z Anią Nałęcką-Milach, a do której słowo wstępne napisał islandzki pisarz Andri Snær Magnason, znany w Polsce przede wszystkim jako autor „O czasie i wodzie”. W świecie galerii reprezentujących moje działania też nastąpi zmiana, która będzie kolejnym krokiem w świecie sztuki.
Z projektu Arché, Polska 2017-2021, kompozycja 24 oraz 11
A ja robię swoje: latam, fotografuję i wciąż mnie to kręci. Staram się otwierać na współpracę ze wspaniałymi ludźmi, którym ufam, i cieszę się, że oni też mogą pracować tak jak chcą i lubią. To przynosi najlepsze efekty, choć nie zawsze takie, jakich bym oczekiwał. Zgodnie z chińską maksymą Lao Tzu „Rób, nie robiąc, i wszystko jest zrobione”. Innymi słowy, jeśli robię coś, bo to kocham i jestem otwarty na świat, to życie układa się w harmonii.
Sam rynek fotografii nieustannie się zmienia i wymyka opisowi i instrukcji obsługi, tak jak sztuka. Z przesłania Władysława Strzemińskiego wynikało takie twierdzenie: jak już coś umiesz stworzyć, jak to znasz i masz wrażenie, że nie ma w tym twórczego wysiłku... to porzuć to i zajmuj się kolejnym etapem, przejdź dalej.
Jednego jestem pewien – wciąż ciągnie mnie w powietrze. I dalej nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Chciałbym się nasycić tym stanem dla wszystkich, którzy nie mogą lub nie mają okazji. Dziś człowieka w powietrzu zastępuje dron, mało kto leci po zdjęcia samodzielnie. Jutro piloci zostaną wyparci przez sztuczną inteligencję, twór reprezentujący interes wielkich korporacji. Spodziewam się, że w ciągu naszego życia awiacja z udziałem człowieka przejdzie do historii, przeminie jak wszystko.
Po co więc latam i robię zdjęcia? Może po nic. A może po prostu robię to, bo w zdjęciach staram się zawrzeć coś, co jest nieuchwytne, a jest gdzieś tam za horyzontem.
Kacper Kowalski, dla magazynu Press, Lato 2021
z projektu Horyzont Zdarzeń, Polska 2021. Premiera projektu planowana jest na 2022 rok.
PS
Tego lata mija 25 lat od momentu, w którym pierwszy raz wzbiłem się powietrze. Te 25 lat to dla mnie 5 tys. godzin spędzonych w powietrzu. Szacuję, że przebyłem 250 tys. km w przestrzeni powietrznej. To tak, jakbym ponad sześć razy okrążył Ziemię wzdłuż równika lub wystrzelił się w kosmos i był już prawie na Księżycu. W ciągu tych 25 lat zużyłem co najmniej 17 paralotni: osiem do latania swobodnego, osiem do latania z silnikiem i jeden tandem. Zajechałem sześć własnych silników paralotniowych i dwa cudze (w Chinach) oraz trzy wiatrakowce. Szacuję, że moje loty po fotografie pochłonęły 30 tys. litrów paliwa (silnik paralotniowy zużywa 4 l zwykłej benzyny, a wiatrakowiec 15 l). Od ponad 15 lat utrzymuje mnie fotografia, którą robię w trakcie lotów. Moje zdjęcia trzykrotnie były nagradzane w konkursie World Press Photo i zdobyły kilkadziesiąt innych nagród. Były wystawiane kilkaset razy na wystawach grupowych i indywidualnych na całym świecie, reprezentuje mnie kilka galerii, a zdjęcia dostępne są na użytek prasy przez trzy agencje fotograficzne. Trudno mi policzyć aparaty fotograficzne i obiektywy, które zużyły się lub rozbiły w trakcie latania. Było ich kilkadziesiąt. W trakcie tych wszystkich lotów były też egzotyczne przygody: trzy razy wlatywałem nad dom Dalajlamy, kilkanaście razy lądowałem awaryjnie w drzewach, na bagnach i dachach. Raz uciekałem przed stadem cielaków w okolicy hiszpańskiej Salamanki, a innym razem pewien staruszek pilnujący krów pomyślał, że wylądowałem aby zabrać go do nieba. Przygód było bez liku.
trening Paralotniowej Grupy Poszukiwawczej, rok 2005, zamarznięta Zatoka Pucka
Copyright 2016 - 2024 by Kacper Kowalski © all rights reserved
Copyright 2016 - 2024 by Kacper Kowalski © all rights reserved \