Do lotów wykorzystuję wiatrakowiec lub paralotnię, które pilotuję sam. Aparat fotograficzny nie jest podwieszony ani przyczepiony do kokpitu, nie używam zdalnego sterowania. I aparat i stery po prostu trzymam w ręce. Wiatrakowiec podobnie jak paralotnia nie ma zabudowanego kokpitu. Całym ciałem odczuwam powietrze, odbieram temperaturę, zapach, przestrzeń wszystkimi zmysłami. Za nic nie zamieniłbym tego na obudowane i ciepłe wnętrze. Nie oddam też sterów komuś innemu. Pilotuję precyzyjnie, panuję nad obrazem. Lubię tę część. Jest tradycyjnie analogowa. Lubię się zmęczyć fizycznie, poczuć emocje, wibracje silnika, zapach powietrza i wiatr na twarzy. Muszę zobaczyć na własne oczy to, co chcę przekazać i dopiero wówczas przykładam aparat do oka i naciskam spust migawki.

Moją ulubioną wysokością jest 150 m (500 ft). Na ziemi taka odległość jest jeszcze ludzka. Rozpoznajemy znajomych, jak jest cicho, to można kogoś zawołać po imieniu. Gdy fotografuję w dół, widzę jeszcze skalę człowieka - wyższą, niż z balkonu ale niższą, niż z pokładu samolotu. To skala architektoniczna.

Najbardziej lubię latać w okolicy domu. Jeśli latam wiatrakowcem, odlatuję nie dalej jak 150 km od startu. Jeśli latam paralotnią z silnikiem, wybieram się czasem dalej, bo sprzęt mieści się w bagażniku samochodu osobowego, jednak nie lubię wyjeżdżać za granicę. No chyba, że wybieram się na loty bez silnika. Wtedy jadę w Alpy albo Himalaje. Wtedy też nie zabieram ze sobą sprzętu foto. Bo loty mają inny cel. Ale to zupełnie inna historia.